Festiwal, który odbywa się od 1985 roku (Instytut przejął mały festiwal organizowany w Utah), miał dwie silne strony: stała za nim prawdziwa gwiazda i jednocześnie mieszkaniec regionu oraz urodę okolicy. Miasteczko leży na wysokości prawie 2000 m n.p.m. w otoczeniu gór. Nic dziwnego, że część gości festiwalowych spędza połowę czasu na stoku, a drugą połowę w knajpkach uroczego Downtown Park City, gdzie imprezy z udziałem celebrytów nie mają końca, a limuzyny bezustannie przywożą kolejne gwiazdy do Filmmakers' Lodge na spotkania z publicznością. A jednak niemal sześćdziesiąt seansów dziennie przez ponad tydzień wyładowane jest po brzegi publicznością.
Bo na tym polega paradoks Sundance: jest to festiwal filmów niezależnych, na którym rozpoczyna się komercyjne kariery i podpisuje intratne kontrakty, także z przedstawicielami wielkich hollywoodzkich studiów, które otworzyły filie, jak choćby Searchlight Foxa. Chcąc nie chcąc, tu zaistnieli Quentin Tarantino, Richard Linklater, Robert Rodriguez, Darren Aronofsky i Steven Soderbergh. Sukces osobistego, niskobudżetowego filmu tego ostatniego, Seks, kłamstwa i kasety wideo, pokazanego na Sundance w 1991 roku i zaraz potem nagrodzonego w Cannes, wywindował jego twórcę na szczyt. Być na Sundance znaczy pozwolić się zauważyć, wejść do kanonu filmów kultowych, jak choćby w przypadku The Blair Witch Project, zarobić na małym projekcie krocie i… uwikłać się w show-biznes. Tu wygrać to przegrać, wejść do świata wielkich pieniędzy, przejść na drugą stronę lustra, stracić status niezależnego na najbardziej niezależnym z festiwali.
Taką sprzeczność i działanie samonapędzającej się maszyny sławy idealnie ukazuje przypadek filmu Teenage Paparazzo, pokazywanego w sekcji pozakonkursowej tegorocznego festiwalu. Jego pomysłodawca, na co dzień gwiazda serialu Ekipa, postanowił zwrócić kamerę na śledzącego go nastolatka, najmłodszego paparazzo działającego w Los Angeles. W rezultacie młody fotograf stał się gwiazdą oglądanego przez nas filmu, bohaterem artykułów w brukowcach i portalach o celebrytach, a widzowie przekonali się, jaką cenę płaci się za sławę. Oczywiście, Adrien Grenier pojawił się w Park City, co zdecydowanie podniosło temperaturę wokół samego filmu.
Czy któremukolwiek z tegorocznych laureatów Sundance może otworzyć drogę do sławy, tak jak niegdyś Johnowi Cameronowi, Toddowi Solondzowi czy Morganowi Spurlockowi albo wymienionym wcześniej?
Główną nagrodę w konkursie amerykańskim za film fabularny otrzymała Debra Granik. Winter's Bone to film ciekawy z dwóch powodów. Po pierwsze przedstawia realia codziennej egzystencji społeczności wiejskiej Wyżyny Ozark, położonej w środkowych Stanach (na granicy Arkansas i Missouri), gdzie zachowały się specyficzne tradycje muzyczne i zwyczaje ludowe. O autentyczności obyczajowej pokazanych w filmie zachowań świadczyły autentyczne mieszkanki tego regionu, które zagrały w filmie drugoplanowe role i przyjechały na Sundance spotkać się z publicznością. Po drugie, emocjonująca jest fabuła filmu, dotyczy bowiem nietypowych wyzwań, jakie stawia przed kilkunastoletnią (ale nad wiek dojrzałą) bohaterką okrutna rzeczywistość. Winter's Bone to świetny przykład festiwalowego filmu amerykańskiego, niezależnego przede wszystkim od gonitwy za sławą, popularnością i gwiazdorstwem. Obawiam się więc, że nie zrobi oszałamiającej kariery komercyjnej.
Mało prawdopodobne także, żeby do kin europejskich dotarł nagrodzony na Sundance kolejny dokument Davisa Guggenheima. Waiting for Superman. To perfekcyjne zrealizowana i poruszająca analiza wadliwego systemu szkolnictwa w USA, która nie ma jednak ani chwytliwego tematu Będzie głośno, ani uniwersalizmu Niewygodnej prawdy.
Niewykluczone, że pojawią się w Polsce filmy, do których przyciągają gwiazdy, jak Blue Valentine (depresyjna opowieść o rozpadzie małżeństwa) z Michelle Williams (znaną u nas z Tajemnicy Broakback Mountain oraz związku z Heathem Ledgerem) czy urocza historia o miłości po pięćdziesiątce Jack Goes Boating w reżyserii Philipa Seymoura Hoffmana, który także wystąpił w roli głównej.
Od tego roku Sundance ma nowego dyrektora, Johna Coopera, który w futurystycznych spotach zapowiadających festiwal reklamował go jako "Nadchodzącą rewolucję" i "Kolejną batalię przeciwko przyzwyczajeniom". Jego flagowym wkładem w program jest NEXT, nowa sekcja filmów "low to no budżet", zrealizowanych za kwotę do 500 tysięcy dolarów, za pomocą której chce podebrać część talentów "pasożytniczemu" Slamdance (odbywającemu się jednocześnie w Park City festiwalowi filmów naprawdę niskobudżetowych). Wydawało się, że sekcja ta będzie autentyczną kuźnią talentów. Samodzielni reżyserzy, często będąc autorami scenariusza i głównymi bohaterami, mają szansę stworzyć kino prawdziwie autorskie. Niestety, tylko jeden spośród dziesięciu projektów (One Too Many Mornings w reżyserii wychowanka Sundance Institute, Michaela Mohana), czerpiący z niedoścignionego Inaczej niż w raju Jarmuscha (nagrodzonego Special Jury Prize na drugiej edycji Sundance) taką oryginalność pokazał. Obyło się więc bez rewelacji i bez rewolucji.
Za to, w moim odczuciu, typowym Sundance'owym projektem o dużym potencjale jest Catfish, pokazywany w także zreformowanej przez nowego dyrektora sekcji pozakonkursowej Spotlight. Film zrealizowany przez trzech przyjaciół, początkowo bez zamiaru upublicznienia, dokumentuje niezwykły romans internetowy jednego z nich, urzeka szczerością i jednocześnie wnikliwie portretuje specyfikę dzisiejszych relacji. Jeżeli Ariel Schulman i Henry Joost nie pójdą śladami Soderberga i choć w części nie powtórzą kariery, jaką dla autora Che rozpoczęły Seks, kłamstwa i kasety wideo, będzie to znakiem, że Sundance przeszło ogromną metamorfozę, że przesunęło swoje zainteresowania w stronę komercji i porzuciło rolę, jaką stawia przed festiwalem Redford: odkrywania nowych talentów.
Urszula Śniegowska
(KINO luty 2010)